7.00 rano - pobudka. Godzinę później budzę ledwo przytomnego kolesia z obsługi hotelowej i oddaję klucz. Z Pasar Seni zatłoczonym o tej porze do granic możliwości pociągiem docieram do KL Sentral i odnajduję przystanek busów do KLIA2. Nikt nie wie co oznacza tajemniczy "TERMINAL M" na mojej rezerwacji lotniczej. Dojazd do lotniska trwa równo godzinę (11 MR). Na szczęście na tablicy wyświetlony jest tu mój lot o 11.25. Trochę za dużo czasu spędzam korzystając z netu. Nie sądziłem, że to spore lotnisko i z językiem na brodzie przechodzę wszystkie etapy odprawy. Oczywiście wpadam do Boeinga 737-800 obsługiwanego przez Malindo Air (córka Lion Air) w ramach "finall call". Miejsce mam przy przejściu, więc szanse na widoki są znikome. Lot trwa raptem 1.40 h, ale dzięki turbulencjom i twardemu lądowaniu do przyjemnych nie należy.
Mam też małą pogawędkę w imigration office - bezpłatna wiza należy mi się jak psu buda, ale srogi pan żąda biletu wylotowego. Pokazuję mu rezerwację - ogląda ją mętnym wzrokiem twierdząc, że to nie wystarczy. Nie bardzo wiem jak inaczej udowodnić, że mam bilet powrotny z Bali do Bangkoku. Atmosfera się zagęszcza. Na wszystkie sposoby zapewniam, że nie zamierzam być nielegalnym imigrantem i jeszcze raz pokazuję rezerwację - tym razem drugą stronę wydruku. Pan beznamiętnie wbija pieczątkę do paszportu. Jestem w Indonezji! Wystarczyło jeno odwrócić kartkę by poznać dodatkowe szczegóły wylotu.
Przy wyjściu z hali przylotów panie w boksach wymiany walut podrywają się na mój widok z krzesełek. Do szyb przyciskają kartki: "no commission" dla kursu 13.000 IDR, ale jestem dzielny nie ulegając ich kuszącym uśmiechom. Najpierw muszę zapalić w jednej z wielu stref dla nałogowców na zewnątrz terminalu. W informacji turystycznej dostaję mapę Jakarty oraz info o kolejnym punkcie wymiany walut. Kurs jest tam znacznie lepszy: 13.500 IDR. Przezornie wymieniam jednak tylko 20 USD.
Chwilę później - ominąwszy mnóstwo postojów taxi - jestem na dworcu autobusowym. Za 40.000 IDR kupuję bilet na bus do dworca kolejowego Gambir, paczkę Marlboro (25.000) i wodę mineralną (10.000). Za moment jestem już w busie ... jak się okazuje jadącego do dzielnicy Bogor. Zbyt pospieszny był to wybór. Miętoląc nową mapę miasta na najbliższym postoju pytam kierowcy czy jedzie przez Gambir. Nie-e .... ale przed nami stoi właśnie bus w pożądanym kierunku. Przesiadka trwa zaledwie parę sekund i jestem na właściwym kursie.
Pierwsze wrażenie z okien autokaru jest bardzo pozytywne. Przyjemna pogoda, niezłe drogi, majaczące w oddali wysokościowce centrum miasta odbieram odmiennie od przeczytanych relacji w necie. Na lotnisku też nie rzucił się na mnie żaden tłum wściekłych taksiarzy, a na dworcu kolejowym jedyny miły moto-driver grzecznie proponuje rozsądną stawkę za kurs na Jalan Jaksa. Równie grzecznie odmawiam i w ok. 15 min pieszo docieram do celu.
Pierwszy odwiedzony hotel - 300.000 IDR za pokój z air-con, drugi - 180.000, ostatecznie zatrzymuję się w „Djody Hostel” w pokoju z łazienką i TV za 150.000 IDR (wywoławcza: 160.000). Najtańsze pokoje kosztują tu 105.000 IDR ... ale wszystkie są akurat zajęte.
Czas na mały rekonesans dzielnicy, szczególnie, że w ramach pospiesznej zmiany busów, w pierwszym z nich zostawiłem nowe okulary. Szlag by to! Nie ma szans na przeczytanie czegokolwiek w przewodniku, ani kompie, więc okulary stają się teraz głównym priorytetem. Na początek trza jednak wymienić kasę. Za 100 USD otrzymuję 1.320.000 IDR. Posilam się ryżem z "czymś tam" i zupką z pierożkami (13.000), a za moment trafiam do centrum handlowego, gdzie - dzięki wszelkim bogom! - za 104.000 IDR nabywam okulary, w których cokolwiek mogę przeczytać. Będę żył! ... szczególnie, że Marlboro kosztuje tu 20.000 IDR, a Lucky Strike nawet 17.000.
Po dniu pełnym wrażeń spać idę grzecznie o 21.00.