Jest źle. Po wczorajszym ciągu drzemek w leniwej podróży i dzięki nocnemu zgiełkowi za oknem nie ułatwiającemu zaśnięcia, wstaję dopiero o 12.30. Na szczęście jedynym punktem dzisiejszego programu są XIX wieczne świątynie Batu oddalone od centrum ok. 15 km. Najprościej dostać się tam kolejką KTR z pobliskiej stacji „Kuala Lumpur” sąsiadującej z „Pasar Seni” LTR. Bilet kosztuje raptem 2 MR, a pusty, nieskazitelnie czysty pociąg, dojeżdża tuż pod świątynię w 25 min.
Wokół wejścia do Batu Caves rozrosło się spore centrum komercyjne z licznymi sklepami, pseudo-galeriami i gastronomią. Do potężnych skalnych grot prowadzą 272 stopnie strzeżone przez chciwe daniny małpy. Czuję ich zainteresowanie moim czerwonym aparatem fotograficznym - przezornie zaciskam smycz na nadgarstku. Wspinaczka nie jest trudna, a nagrodą jest wielka, katedralna komora jaskini o wysokości 100 m, w której znajdują się dwie świątynie. W tej ważniejszej odbywa się właśnie ceremonia religijna polegająca na oblepianiu tutejszego sakrum - w postaci metalowego talizmanu - kleistą żółtą masą, a następnie dokładnym zmywaniu głównego symbolu bóstwa Muruga zwanego też Lordem Subramaniam czystą wodą.
Poddaję się w kwestii odwiedzenia (za 35 RM) „Dark Cave” z możliwością spotkania oko w oko z najrzadszym na świecie pająkiem Liphistius batuensis i wracam do centrum. Zaczyna się chmurzyć, a w Chinatown już ostro leje. Na szczęście mam pałatkę wojskową i mogę dotrzeć pustymi ulicami do hotelu.