Geoblog.pl    dagar    Podróże    TAJLANDIA + LAOS 2011    „STARE ŚMIECI”
Zwiń mapę
2011
10
lis

„STARE ŚMIECI”

 
Tajlandia
Tajlandia, Bangkok International Airport
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 10256 km
 
Mimo niegdysiejszych zarzutów co do wygody Boeinga 747 tym razem nawet nie odczuwam tu specjalnego dyskomfortu w warunkach podróży - mam obok normalnych sąsiadów, z którymi nie zamieniłem w trakcie lotu ani słowa (uszanowaliśmy najwyraźniej swoją prywatność), nieurokliwą, acz miłą stewardessę (taki już urok obsługi linii KLM), treściwe, acz nie wyróżniające się niczym (czyt. smakiem) posiłki (w tym do każdego piwo Heineken - jedyny konkretny smak :-)) ... no i miejsce przy „oknie, którego tu akurat nie ma“ bo siedzę nad skrzydłem. Byłbym malkontentem żądając więcej! Wspomniane warunki poparte brakiem większych turbulencji sprzyjały wyciszeniu, a zatem w kilka krótkich drzemek udało mi się popaść. Uwzględniając wyjątkowo miękkie lądowanie przy pięknej pogodzie w Bangkoku podróż można uznać za sielankową. Szybki papieros w „smoking room“ jeszcze przed odprawą paszportową wprowadza mnie w stan błogości niemalże. Udało mi się „przemycić“ dwa kartony papierosów kupionych promocyjnie (wraz z całym litrem czystej żołądkowej gorzkiej - 22 zł) w strefie wolnocłowej jeszcze na Okęciu, wymienić (po marnym kursie 29,52 THB) 20 USD i odnaleźć na lotnisku Suvarnabhumi kolejkę Airport Link do centrum. W wersji „City Line“ bilet do przesiadkowej stacji na metro przy stacji Makasan kosztuje raptem 35 THB (+ 5 za zwrot żetonu ... niech stracę). Czysto, szybko, przyjemnie, w klimatyczno-klimatyzowanej atmosferze osiągam docelową stację, gdzie dokonuję publicznej prezentacji walorów mego ciała przebierając się w koszulkę z krótkim rękawem i już jako pełnowartościowy turysta, po przejściu ok. 300 kolejnych metrów docieram do obstawionej ekipą przeciwpowodziową, gotową do ofiarnego ratowania (w przypadku dotarcia tu fali wezbraniowej) stacji metra (tego wiodącego do głównego dworca kolejowego - Hualamphong). Póki co panowie nudzą się jak mopsy wylegując w pomarańczowych kamizelkach na workach z piaskiem.

Panie i Panowie - wychodzę na powierzchnię - i gdzie jestem? Tak! .... w dobrze znanej mi z poprzedniego wyjazdu okolicy. Sielanka trwa dalej, ale gdzie podziało się spodziewane uczucie egzotyki? Zawsze zazdroszczę wszystkim odwiedzającym jakieś miejsce pierwszy raz. Tylko wówczas można doświadczyć „szoku", „kopa“, „fazy“ ... itp. No cóż ... może później. Chwilę potem moje nadzieje płonne się wydawać okazują. Pierwsze kroki kieruję w znane mi uliczki Chinatown, którą o dziwo nadal pamiętam jak własną kieszeń. Decyduję się na pierwszy guest house, który odwiedzam i bez targowania wykładam na stół 290 THB za mikroskopijną, acz klimatyczną jedynkę bez łazienki - za to z wentylatorem - w przybytku o długiej nazwie „Bann Hua Lamphong Guesthouse“ przy Soi Chalongkrung Rama 4 Rd. Podobnie jak 5 lat temu nocuję w hotelu prowadzonym przez chińską rodzinę (po rysach twarzy wnioskuję ... no i po dzielnicy poniekąd). Chłodny natrysk nie rozgrzewa atmosfery. Ruszam na „przypominający“ zwiad okolicy. Pierwszy przystanek to uliczna-knajpka-wózek. Oddaję się w ręce, a raczej zaufaniu w kulinarne fantazje i doświadczenie szefowej kuchni zamawiając „mix-noodle-soup-wg-jej-uznania“. Przygotowując potrawę sympatyczna kobiecina wpada w twórczy szał. Używa chyba wszystkich produktów jakie ma do dyspozycji. Trafiony - zatopiony! (... choć w obliczu zagrożenia powodziowego to określenie może nie najszczęśliwsze). Syty, nadal radosny, w błogim nastroju udaję się vis-a-vis na dworzec Hualamphong. Jejciu - czy ta sielanka się nie skończy? .... pociągi do Nakhon Ratchasima (mimo, że okrężną drogą) jednak kursują! ... do tego jest ich kilka dziennie - jutro podejmę decyzję, który z nich doświadczy zaszczytu przewiezienia mojej skromnej osoby. Na dworcu wymieniam jeszcze 100 USD (30,44 THB) i wracam do pokoju co by uzupełnić dziennik.

Mały przerywnik: właśnie dostałem SMS od kumpla, który równie szczęśliwie - wraz ze sporą grupą znajomych - wylądował w Bangkoku i popijając „coś-tam-mocniejszego” jest w trakcie podróży na południowe rubieże Tajlandii. Ja dla odmiany sącząc czystą żołądkową gorzką de luxe zmieszaną z tajską wersją Pepsi (co ma skutecznie nie dopuścić do zbyt szybkiego rozwoju w moim organizmie tutejszej obcej flory bakteryjnej) kibicuję im w dwójnasób.

Za oknem (z moskitierą) słyszę nieśmiałe próby uczczenia wystrzeliwanymi z rzadka petardami przypadającego na dziś święta Loy Kratong; obchodzonego podczas pełni księżyca w dwunastym miesiącu lunarnego kalendarza tajskiego. Nazwa oznacza dosłownie "spławianie tratewek". Kratong to malutkie tratwy tradycyjnie robione z kawałka pnia bananowca, ozdobione kwiatami, świeczkami, kadzidełkami itd. Organizowane są wówczas barwne procesje, puszczane są również "khom fai", unoszące się w powietrzu lampiony. Mimo, iż ze względu na zagrożenie powodziowe święto zostało oficjalnie odwołane - duch w narodzie nie gaśnie.

Czas ruszyć na miasto! Ruszyłem. Niepotrzebnie jak się okazało. Loy Kratong zostało odwołane nie tylko na rzece Chao Phraya, ale też w Lumphini Park, gdzie rzekomo miały się jednak odbyć jego skrawki. Idąc wzdłuż parku doszedłem ... do wniosku, że jednak przeceniłem wzniosłość ducha tego narodu. Na pobliskim Patpong-u też się nie rozwinąłem. 300 THB w kieszeni na to zdecydowanie nie pozwalało (piwo w lokalu z „ping pong show” kosztuje ok. 250 THB). No cóż .... może innym razem. Nie zmienia to jednak faktu, iż powoli zaczynam doświadczać tutejszej egzotyki; potykam się o uliczne garkuchnie, odpowiedzi na wszelkie zapytania o drogę otrzymuję łamaną i wyjątkowo miękką angielszczyzną, przypominam sobie zasady przekraczania ulicy powoli akceptując ruch lewostronny i w końcu wszechobecne zabezpieczenia przed potencjalną powodzią w centrum stolicy w postaci przygotowanych worków z piaskiem, plandek foliowych, bądź nawet prowizorycznych obmurowań przed wejściami do sklepów. O tak - teraz dopiero czuję, że jestem na obczyźnie.

Do Hualamphong wracam metrem (15 THB) ... przynajmniej nauczyłem się korzystać z komunikacji miejskiej (zamiast jak niegdyś tuk-tuków i taksówek) co może zaowocować ograniczeniem wydatków w przyszłości. Jako ostatni dziś klient mobilnej kuchni ulicznej zamawiam naleśnik z bananami zręcznie przygotowany pod moim czujnym okiem.

Zmęczenie spotęgowane różnicą czasową daje o sobie znać i snem sprawiedliwego zasypiam ok. 23.00 ... jak się okazuje nie na długo jednak. Dwie godziny później budzą mnie sąsiedzi zza ściany przepakowując się, kąpiąc, szurając workami foliowymi i zamkami błyskawicznymi. Francuzi z naprzeciwka też jakby dopiero do żywych powrócili oddając się nocnym dysputom. Mimo iż wszyscy wyżej wymienieni próbują zachowywać się dyskretnie - nie widząc specjalnie szans na szybki powrót do maligny (czyt. ciszę nocną) i uzupełniając fragmenty dziennika - spożywam przygotowaną zawczasu kolację: przywiezione z Polski kabanosy z tutejszym chlebem tostowym.

Dociągnąłem w ten sposób do 3.00 nad ranem. Myjąc zęby odnajduję przy okazji pozostawioną nieopatrznie w ogólnej łazience moją maszynkę do golenia - uczciwi Ci moi sąsiedzi! - wybaczam im zatem te nieprzespane godziny w środku nocy.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (5)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
dagar
Darek Grabowski
zwiedził 7.5% świata (15 państw)
Zasoby: 334 wpisy334 16 komentarzy16 5669 zdjęć5669 3 pliki multimedialne3
 
Moje podróżewięcej
26.03.2023 - 06.04.2023
 
 
02.02.2018 - 09.03.2018